Dziędziel Stanisław

Gorzów/Oświęcim
 

Biografia

Dziędziel Stanisław
Urodził się w 1932 r. w Gorzowie w powiecie chrzanowskim. Ojciec Rudolf pracował na kolei przy konserwacji i budowie linii telefonicznych. Matka Zofia opiekowała się gospodarstwem domowym. Do wybuchu II wojny światowej Stanisław zdążył ukończyć tylko pierwszą klasę szkoły podstawowej. Przez całą okupację chodził codziennie z posługą ministrancką do kościoła w Bobrku. W 1945 r. kontynuował naukę w chrzanowskim gimnazjum, w następnym roku przeniósł się do szkoły salezjańskiej w Oświęcimiu. Pracował w biurze projektów oraz jako przewodnik turystyczny.

Relacja

Niemcy wysiedlili wielu mieszkańców Dworów i niemal wszystkich z Monowic. Po przeciwnej stronie miasta i obozu wysiedlono Babice, Broszkowice, Brzezinkę, Harmęże, Rajsko. Można zapytać dlaczego Broszkowice, dlaczego Babice, skoro obóz był daleko od tych terenów, jakieś kilka kilometrów. Potraktowano ten obszar jako strefę interesów obozu. Ludzi wszystkich wysiedlono, wiele budynków wyburzono, materiał wykorzystano do rozbudowy obozu. Na te tereny codziennie przychodziły komanda więźniów. Uprawiano tu buraki i ziemniaki.
    Jak wyglądały wysiedlenia? Niemcy dawali 8,12 lub 24 godziny, by opuścić domy. Gospodarzom, którzy mieli konie, kazali wywozić ludzi pod wskazane adresy. Wielu ludzi - podobnie jak moich dziadków - wysiedlono do Chełmu Śląskiego. Tam na zasadzie przymuszenia Ślązakom, którzy czuli się Polakami, dopychano poszczególne rodziny, żeby im żywot utrudnić. Jak ktoś nie miał innego wyjścia, to całą okupację w jakiejś ciasnej izbie musiał przesiedzieć. Na przykład nasz sąsiad Franek Wydrzyk mieszkał w Polance. Tam były tereny dworskie, ziemia dosyć uprawna i sprowadzili tutaj gospodarzy, Niemców. Polskich, zamożnych gospodarzy, którzy mieli swoje pola i jakieś zagrody, wysiedlili.

*

    Gorzów przylegał do obszarów interesów obozu, stąd mieliśmy kontakt z więźniami. Nasz dom był po prawej stronie Wisły, czyli od strony obozu. Moi rodzice nazywali się Zofia i Rudolf Dziędziel. Tata pracował na kolei jako brygadzista konserwacji i budowy linii telefonicznych i kolejowych. Często pracował przy naprawie słupów, bo jak się pociąg wykoleił, to automatycznie słupy się niszczyły. Dlaczego o tym wspominam? Bo kiedy na terenie między Oświęcimiem a mostem kolejowym wykoleił się pociąg, brygada ojca musiała usuwać zniszczenia. Wtedy tata i inni jego koledzy widzieli, że na przylegających polach pracują więźniowie. Zaczęli zabierać do pracy więcej jedzenia, aby móc się z nimi dzielić.  Nie można było oficjalnie podawać jedzenia więźniom, bo trafiało się od razu do obozu. Było to absolutnie zabronione. Podobnie niedopuszczalne było zbliżanie się i rozmawianie z więźniami. Kolejarze podrzucali więc jedzenie na pola. Wielokrotnie w ten sposób mój ojciec pomagał więźniom.
    Mama była gospodynią. Miało się jakiś kawałek pola, to się go uprawiało. Mało było jedzenia, ale żal było tych więźniów. Nieraz wyrywali ziemniaki czy buraki i jedli surowe.

*

    W 1943 roku, a może w 1944, zdarzało się - i to dość często - że esesman zabierał ze sobą trzech czy czterech więźniów tj. häftlingów z tej grupy, która pracowała na polach uprawnych w Broszkowicach. Przechodzili przez Wisłę, przez most drogowy do Gorzowa i kierowali się do najbliższych domów. Nasz dom właśnie stał blisko. Był okazały i murowany. Więc zaszli do nas z prośbą, czy by się znalazło coś do jedzenia dla tych wygłodzonych więźniów. Za pierwszym razem przeszył nas strach, że to może być prowokacja. Damy im jedzenie, a Niemcy wezmą nas do obozu. Nie wiadomo było, jak się zachować. W końcu mama się odważyła i dała, co tam było w garnku. Esesman też coś dostał. Od tamtego dnia przychodzili do nas. Cieszyliśmy się, że możemy pomóc więźniom.

*

    Czasem pracujący w polach więźniowie uciekali. Jak taki uciekinier przekroczył Wisłę, to mógł liczyć na pomoc miejscowych. Ktoś zawsze dał takiemu ubranie, pomógł spalić pasiak, aby śladu nie było i ewentualnie dał jakiś kontakt. Trzeba było takiego przenocować bezpiecznie, dać coś do jedzenia i do partyzantki przekazać, bo partyzantka pomagała tym więźniom przejść do Generalnej Guberni przez granicę w Krzeszowicach. Często się to nie zdarzało, bo więźniowie na co dzień nie uciekali.

*

    Do partyzantki dużo ludzi poszło. Partyzanci pomagali uciekającym więźniom, ścinali słupy energetyczne, wysadzali tory, które szły do budowanego kombinatu chemicznego IG Farben, wykolejali pociągi.
Brat mojej mamy, urzędnik kolejowy pracujący na Krukach, był cichym partyzantem. Należał do Armii Krajowej a jego zadaniem było informowanie, jakie pociągi, jak często jeżdżą, w którym kierunku i z jakim towarem. Takie informacje były ważne same w sobie, ale też dlatego, by partyzanci mogli wykoleić właściwy pociąg.
    Pomagał też mąż mojej ciotki, czyli wujek ze strony ojca, Kulbacki. Pracował jako robotnik cywilny przy wydobywaniu żwiru z koryta Soły. Do pracy przysyłano tam też grupę więźniów, których pilnowali esesmani. Wujek i inni robotnicy cywilni często podrzucali tym więźniom jedzenie. Pewnego razu jeden z więźniów poprosił go o ubranie cywilne. Wujek przyniósł je, a ten więzień uciekł. Obozowe gestapo natychmiast wzięło tych kilku robotników cywilnych "w obroty". Trzymano ich w obozie dwa lub trzy tygodnie, przesłuchiwano, bito. Potem ich wypuszczono, ale wujek z tego pobicia ciężko się rozchorował i do miesiąca zmarł.

*

    Jak wkraczała Armia Czerwona? Jak duchy. Wracałem skądś wieczorem do domu i od razu poszedłem po coś do piwnicy. Przy otwartej komodzie spostrzegłem trzy postacie w białych szatach. Co się okazało? Była to tak zwana czujka wojsk sowieckich, która miała sprawdzić, gdzie są Niemcy. Ale ci żołnierze sprawdzili też, co posiadamy w domu - splądrowali mieszkanie i piwnicę.
    Później wojska radzieckie ustawiły swoje armaty w całej wsi. W każdym domu było po kilku, a nawet kilkunastu żołnierzy. Nasz dom był duży, więc wybrał go dla siebie jakiś oficer wyższy rangą, żołnierze zaś ulokowali się w stodole. Nas wszystkich wraz z dziadkami Sowieci wpędzili do jednej izby. Dom przetrwał, ale straty odnotowaliśmy. Dziadek miał zegarek. Rosyjski żołnierz celowo go zapytał, która godzina. Dziadek z kieszonki wyjął zegarek i już go więcej nie zobaczył.
    Miał jeszcze drugi zegarek, srebrny, pamiątkowy, dostał na 25-lecie pracy w kopalni. Nie używał go, żeby mu znowu żołnierze nie ukradli. Trzymał ten cenny zegarek za szybką w kredensie. Ale któregoś dnia wpadło do naszego domu kilku Rosjan. Odłączyli się od frontu,  chodzili po domach i kradli. Zabrali srebrny zegarek dziadka.

Galeria

Wideo

Po wyzwoleniu

Audio

PartnerzyPartnerem Projektu jest Województwo Małopolskie