Knycz Jan

Oświęcim
 

Biografia

Knycz Jan

Urodził się w 1927 roku w Oświęcimiu. Uczęszczał do Szkoły Powszechnej im. S. Wyspiańskiego nr 4. Angażował się w działalność harcerską. Wraz z wybuchem II wojny światowej opuścił rodzinne miasto i udał się na tułaczkę w okolice Biłgoraja. Po miesiącu powrócił. Mając 13 lat, w obawie przed wywózką na przymusowe roboty do Niemiec, zgłosił się do pracy w sklepie spożywczym. Po wojnie zdał maturę i rozpoczął studia na Akademii Handlowej w Krakowie. Pracował w Zakładach Chemicznych w Oświęcimiu m.in. na stanowisku dyrektora ekonomicznego. Jako działacz społeczno-polityczny zasiadał w radach miejskiej, powiatowej i wojewódzkiej. Pełnił również przez trzy kadencje funkcję przewodniczącego Wojewódzkiej Rady Narodowej w Bielsku-Białej. W latach 90. był przewodniczącym Rady Miasta w Oświęcimiu a także członkiem zarządu miejskiego. Członek Zarządu Fundacji na Rzecz MDSM.

Relacja

Przed wojną większość mieszkańców Oświęcimia stanowili Żydzi. W ich rękach był niemal cały handel, usługi i przemysł. Trzeba zaznaczyć, że i wśród narodowości żydowskiej była bieda i to dość duża bieda, z tym, że Żydzi byli dobrze zorganizowani. Gmina żydowska dbała o swoich. W skrajnych przypadkach udzielała nawet pomocy finansowej. Z głodu nikt nie umierał, ale dobrobytu nie było.
*
    Panika nastąpiła 3 września, kiedy okolice miasta opuściły wojska polskie. Ta pospieszna ewakuacja wywołała popłoch. My też uciekaliśmy. Ojciec jako kolejarz dostał nakaz ewakuacyjny. Miał być zorganizowany specjalny pociąg. Nie udało nam się do niego dostać, więc uciekaliśmy na piechotę. Najpierw do Dworów. Potem jakąś furmanką przewieziono nas do Spytkowic. Tam wsiedliśmy w pociąg. Dojechaliśmy do Tarnowa. Przed Tarnowem pociąg został zbombardowany. Od Tarnowa szliśmy na wschód. Uciekaliśmy całą rodziną aż do Biłgoraja, gdzie dopadli nas Niemcy. Więc zawróciliśmy. Do Oświęcimia dotarliśmy na początku października.
    Miasto włączone już było do III Rzeszy. Niektórzy mieszkańcy próbowali się ukryć albo uciec. Ucieczka w zasadzie możliwa była tylko w jednym kierunku - do Generalnej Guberni, która funkcjonowała na trochę innych zasadach. Ucieczki za granicę były raczej niemożliwe, choć wiem o kilku oficerach, którzy się przedostali. Mój wujek w kampanii wrześniowej 1939 roku został ranny. Był w szpitalu, potem zwolniono go do domu, z tym że miał obowiązek meldowania się na policji. Kiedy wydobrzał, uciekł na Zachód i walczył później w polskiej armii we Francji. Dostał się potem do Szwajcarii i tam został.
*
    W mieście pod niemiecką okupacją panował straszliwy terror. Dominował strach, obawa o życie, bo życie można było bardzo szybko stracić. Aresztowano nauczycieli, księży, ludzi zaangażowanych w pracę konspiracyjną. Były już wtedy pierwsze ofiary. Dowiadywaliśmy się, że został ktoś aresztowany i stracony.
    Zagrożeniem była przymusowa wywózka na roboty do Niemiec. Wszyscy którzy ukończyli czternasty rok życia musieli pracować. Ja podjąłem się pracy mając już 13 lat. Z tego względu, żeby mnie do Niemiec nie wywieźli. Moja siostrę wywieźli do Niemiec. Tam pracowała w jakiejś fabryce tekstylnej.
    Z każdym miesiącem w mieście przybywało Niemców. Załoga SS stawała się coraz większa. Ilość mundurów Wehrmachtu, policji, gestapo porażała. Było ich w Oświęcimiu bardzo dużo. Sprowadzono masę robotników praktycznie z całej Europy. Przyjechało bardzo dużo Ukraińców, Holendrów, Francuzów, Włochów. Pobudowano dla nich osady barakowe, gdzieś począwszy od dzisiejszego cmentarza żydowskiego aż po zakłady chemiczne, Zaborze, Monowice. To były takie osiedla-obozy, gdzie nie było dozoru policyjnego. Oni tam normalnie mieszkali i pracowali przy rozbudowie obozu z firmami w to zaangażowanymi. Oblicza się, że w pewnym okresie tych ludzi było około 70 tysięcy. Jak zakłady chemiczne zaczęły produkować utworzono specjalną ochronę przeciwlotniczą. Cały teren w czasie nalotu był zadymiany. Wypuszczano zasłonę dymną, żeby ukryć pod tym zakłady.
*
    Więźniowie byli ściśle izolowani, ale były prace, które wykonywali na terenie Oświęcimia. Był tu jeden budynek, który rozbierali. U księży Salezjanów też pracowali. Księża przed wojna i po wojnie prowadzili szkoły zawodowe. Mieli warsztaty ślusarskie, stolarskie, rozmaite maszyny. Niemcy to demontowali i wywozili do lagrów, tworząc tam warsztaty dla własnych potrzeb. Więźniowie pracowali w cegielni, przy robotach rolnych. Komanda rano szły do pracy przez miasto a wieczorem lub po południu wracały. Mieszkańcy, jak szły te komanda więźniów, podrzucali na drogi różne rzeczy: papierosy, chleb. Bezpośrednio się nie dało. W późniejszym okresie dopiero wykształciły się lepsze formy kontaktu więźniów obozu ze społeczeństwem. Ludzie pomagali więźniom, mimo że obostrzenia były drakońskie. Każda chęć pomocy kończyła się karą śmierci albo pobytem w obozie. Około 1943 roku ten reżim nieco zmalał.
    Powstały konspiracyjne organizacje, które profesjonalnie zajmowały się pomocą dla więźniów KL Auschwitz, ale obok funkcjonował  też taki nurt pomocy spontanicznej. Mój ojciec, pracując jako malarz, spotykał się z więźniami, bo oni pracowali też na terenie tej firmy. Zawsze brał więcej chleba na śniadanie. Wkładał do kieszeni marynarki roboczej, gdzieś ją zawsze wieszał i szedł do pracy. W tym czasie więźniowie zabierali jedzenie z kieszeni. Forma była bezpieczna, bo ojciec zawsze mógł się wytłumaczyć, że marynarkę musiał gdzieś dać, a śniadania w czasie pracy nie może trzymać w ręce. Więzień też musiał być na tyle sprytny, żeby esesman go nie złapał.
    Więźniowie potrafili się organizować. Jak pracowali przy rozbiórce obiektów w mieście, to moja mama razem z naszą lokatorką panią Krzyżową i panią Radwan gotowały zupę. Zawsze znalazły się dziewczęta, które tę zupę zanosiły więźniom.
Tu na terenie zakładu salezjańskiego proboszczem czy dyrektorem był Stanisław Rokita. Niektórzy z współbraci salezjańskich, którzy byli instruktorami warsztatów, też trafili do obozu. Dzięki nim mieliśmy kontakty z innymi więźniami. Żywność do obozu posyłało się właśnie przez księdza Rokitę. Potem, gdy już można było do obozu posyłać paczki do dwóch kilogramów,  spisywało się nazwiska więźniów a ksiądz Rokita organizował żywność na terenie Oświęcimia. Bracia Ilisińscy, których ojciec chyba zginął w obozie, zanosili te paczki na dworzec, gdzie była poczta. Tam pracował Marian Kaczmarczyk, który ekspediował te paczki do obozu.

Galeria

Brak zdjęć

Wideo

Ojciec dożywia więźniów

Wspomnienia

Audio

PartnerzyPartnerem Projektu jest Województwo Małopolskie