Kołodziejczyk Aleksandra ( z d. Bystroń )

Brzeszcze
 

Biografia

Kołodziejczyk Aleksandra

Urodziła się 26 lipca 1927 roku w Brzeszczach. Ojciec Paweł był mierniczym na kopalni w Brzeszczach. Walczył w powstaniu na Śląsku Cieszyńskim w oddziałach gen. Hallera. Udzielał się w brzeszczańskim Towarzystwie Gimnastycznym "Sokół". Matka Wanda z domu Romanowska w 1939 roku brała udział przy tworzeniu szpitala w Brzeszczach. W czasie okupacji Aleksandra wraz z siostrą dożywiała więźniów, organizowała lekarstwa i przenosiła grypsy. W 1941 r. wstąpiła konspiracyjnej formacji ZWZ-AK, gdzie pełniła funkcję łączniczki. Przyjęła pseudonim "Olena". W 1943 r. rozpoczęła pracę na kopalni w biurze kontroli dniówek - Markenkontrolle. Po wojnie ukończyła technikum. Studiów podjąć nie mogła, bo komunistycznej władzy nie podobała się jej "akowska" przeszłość.

Relacja

Mój pradziadek walczył w powstaniu styczniowym w 1863 roku wraz z kuzynem, pisarzem Mieczysławem Romanowskim. Mieczysław miał 29 lat i był prawnikiem z zawodu. Zginął pod Józefowem. Kiedy powstanie upadło, pradziadek uciekł do Austrii. Tam ożenił się z rodowitą Austriaczką, która musiała się nauczyć polskiego, bo pradziadek mówił do niej tylko po polsku, mimo że znał niemiecki. Wszystkie dzieci, które mu się tam urodziły, mówiły pięknie po polsku.
    Brat dziadka był przed wojną dyrektorem kopalni w Ostrawie. Dziadek też pracował w kopalni. Kiedy w 1904 roku zaczęto budować kopalnię w Brzeszczach, dziadek sprowadził się tu z Czech. To był polski patriota i w tym duchu starał się wychować swoje dzieci.
    Mój ojciec walczył na Śląsku Cieszyńskim pod komendą Hallera. Bił się o polskie Zaolzie. Ranny trafił do szpitala w Wadowicach. Nie mógł już wrócić do Czech, bo zaraz by go zabili. W okresie międzywojennym udzielał się w "Sokole" w Brzeszczach.
    Kiedy wybuchła wojna, mój ojciec razem z ojcem Stasi Smreczyńskiej pojechali do Oświęcimia, gdzie była jednostka wojskowa. Mieli być tam kierowcami, ale brakło samochodów. Kazano im wsiąść na rowery i jechać na wschód. Ojciec dojechał aż do Zbaraża, gdzie pojmali go Rosjanie, którzy napadli na Polskę od wschodu. Udało mu się jednak uciec z niewoli razem z kilkoma kolegami. Pewna Polka, żona Ukraińca, ukryła ich w lesie. I tak dniami ukrywali się po lasach, a w nocy szli. Doszli do Sanu, przeszli na niemiecką stronę. Ojciec dotarł do domu, do Brzeszcz, gdzie podjął ponownie pracę w kopalni.
    24 kwietnia 1940 roku, Niemcy aresztowali studentów i urzędników z kopalni. Wzięli również mojego ojca. Dwa tygodnie trzymano ich na gestapo w Bielsku. Stamtąd przewieźli ich do obozu koncentracyjnego w Dachau. Panowały tam straszne warunki. Na cały dzień więźniowie dostawali tylko kromkę chleba i jakąś herbatkę, której nawet pić się nie dało, bo sama gorycz. W południe była niby-zupa. To były liście buraków i trochę kaszy. Raz kapo sięgnął głębiej do tej kaszy i wyciągnął szczura. Wygłodzeni więźniowie błyskawicznie go zjedli.
    Potem ojciec trafił do obozu w Gusen. Głód tam był taki, że więźniowie obgryzali korę z drzew, żeby tylko żołądek miał co trawić. W Gusen była katorżnicza praca - z gór znosili kamienie, a potem z powrotem wnosili je na górę. I tak całymi dniami. Okoliczna niemiecka ludność nie pomagała więźniom w żaden sposób.

*

    Mam różaniec, który tata stamtąd przywiózł. Wiąże się z nim taka historia. Zbiegł więzień. Trwał długi apel, podczas którego "häftlingowie" musieli trzymać duże kamienie nad głowami. Gdy Niemcy w końcu pozwolili opuścić ręce, słychać było jeden wielki jęk. Wielu ludzi wtedy zginęło. Padali z przemęczenia. Tych, którzy upadli, kapowie zadeptywali buciorami w błocie.
    Trwała rewizja. Koło taty stał mężczyzna, który wyrzucił różaniec. Tato przesunął do siebie drewniakiem różaniec, schylił się po niego tak, żeby kapo nie widział i schował do kieszeni. W tym czasie do ich komanda podszedł najgorszy kapo, kawał drania. Tata nie miał już możliwości wyrzucenia różańca. I wtedy zdarzył się cud. Kapo włożył mu rękę do kieszeni, ale różańca nie znalazł.
    Wieczorem do baraku, w którym tata siedział z bratem dziadka, swoim kuzynem i profesorem Szczurkiem z Czechosłowacji, przyszedł tamten więzień. Okazało się, że to ksiądz Franek z Poznania. Prosił, by tata zostawił sobie ten różaniec. - Jak przeżyję, to spotkamy się po wojnie. Niech on prowadzi cię do domu.
    I doprowadził różaniec ojca do domu.

*

    Dziadek był kierownikiem biura mierniczego na kopalni. Któregoś dnia dyrektor zawołał go i zapytał, kto tu był kiedyś miernikiem. Dziadek powiedział mu, że zięć, ale że siedzi w obozie. Dyrektor kazał zrobić wykaz tych, których zabrano do obozu. Starał się ich wyciągnąć, bo byli bezwzględnie potrzebni. W ten sposób po kolei zaczęli wracać. Najpierw Baczkowscy, a potem także mój ojciec. Jak poszedł do obozu ważył 89 kg, kiedy wrócił - 32. Po raz pierwszy w życiu zemdlałam, jak go wtedy zobaczyłam. Wyglądał jak duch. Sama skóra i kości.
    Kilku nie wróciło z obozów. Stasiu Banasiak, Zbyszek Kowalski, Tadeusz Tyrna, którego kapo zabił łopatą...

*

    Zaczęły się wysiedlenia w Brzeszczach. Z niepokojem patrzyliśmy, w jakim kolorze będzie znak na naszym domu. Czerwony - wysiedlenie, zielony - nie. Zostaliśmy, ale nasz dom przejęła zarządzana przez Niemców kopalnia. Przyszło zawiadomienie, że mamy co miesiąc płacić czynsz kopalni. Za nasz dom...
Wysiedlenia... To było okropne. Ciotka moja, Maria Romanowska, miała znajomych w Brzeszczach. Dali nam znać, że będą wysiedleni. Poszłyśmy więc im pomóc przenosić w nocy rzeczy do sąsiadów, u których mieli zamieszkać. Można było wziąć po ileś kilo na plecy i tyle. Resztę trzeba było zostawić. Brało się więc, co się dało.
    Sporo rodzin Niemcy wysiedlili. Najwięcej z gospodarstw. Od Gawełków to chyba Niemcy 12 fur dobytku wywieźli. Wracać można było do domów dopiero po wojnie. Gawełkowie wrócili.

*

    Z początku organizowałyśmy pomoc dla więźniów w kręgu harcerskim. Później powstał ZWZ a z niego AK. W Brzeszczach AK założył Jan Wawrzyczek. To był przedwojenny wojskowy. Tworzyły się też inne organizacje, które pomagały więźniom obozu - Bataliony Chłopskie,  PPS.
Ja, podobnie jak i inne dziewczyny, byłam łączniczką w AK. Człowiek nie wiedział, co jest w kopercie. Koperty była zapieczętowane. Trzeba je było tylko dostarczyć na rozkaz i tyle. Niewykonanie rozkazu powodowało usunięcie z organizacji lub coś gorszego.

*

    Wczesną jesienią 1940 roku nawiązaliśmy pierwsze kontakty z więźniami obozu. Przychodzili na kopalnię miernicy - Gienek Nosal, Józef Koczorowski (wołali go Jupek), Dyziu Wąsowski, Ignacy Płachta, Fredek Przybylski i inni. Masę ich przychodziło. Zmieniali się. Ty pojadłeś, to teraz ja idę, a swoje jedzenie w obozie oddawali kolegom.
    Pamiętam, jak dostaliśmy pierwsze kartki na żywność od Armii Krajowej. Kartki odbieraliśmy od pani Stupkowej z Oświęcimia, matki Jacka Stupki. On był wtedy mały smyk i podrzucał jedzenie komandom idącym do pracy.
    Więc mieliśmy te kartki a Kegel, właściciel sklepu, denerwował się, bo musiał robić zamówienia i wozić je do Bielska. Pamiętam jak raz krzyczał na nas: - Co wy sobie myślicie, na 1200 kg mam fałszywych kartek, na mięso, na cukier!
    Na następny dzień poszłyśmy do sklepów Siuty, Sarleja, Barana... Całe Brzeszcze miały fałszywe kartki, bo niby skąd nagle tyle żywności. Pieniądze w organizacji też zbierano, by można było coś kupić. Brzeszcze dużo pomagały. Za pomoc więźniom można było trafić do obozu, jak Helena Płotnicka z Przecieszyna. Zostawiła sześcioro dzieci, a ją wykończyli obozie w przeciągu miesiąca.
    Najłatwiej było pomóc więźniom w terenie, w miejscu ich pracy. Tam, gdzie nie dało się w dzień podrzucić jedzenia czy lekarstw, szło się nocą.
    Dzięki nam rodziny się spotykały. Ciotka i siostra Fredka Przybylskiego przychodziły do nas i widziały się z nim. Jak szłyśmy w teren do jeńców to one szły z nami, żeby mogły spotkać się z rodzinami.
Lekarstwa dla więźniów dawały nam za darmo pani Bobrzecka z Brzeszcz i Gienia Buczek z Zagórza koło Dąbrowy Górniczej - jej mąż też siedział w obozie. Do Dąbrowy Górniczej, do pani Przybylskiej, jeździłyśmy też z grypsami od więźniów. Niektóre grypsy były bardzo smutne - pożegnania z rodziną, gdy ich autorzy przeczuwali, że już nie wrócą do domu (jak Niemcy wybierali na dziesiątkowanie, to rozstrzeliwali dopiero na drugi dzień, więc wiadomość można było przekazać). Był w obozie Jurek Biernacki z Będzina; on pracował z miernikami i kolega pisał mu gryps. Czekaliśmy na niego, ale wiedzieliśmy, że skoro nie zjawił się o umówionej porze, to został rozstrzelany. Potwierdził to Jarzębski. To było straszne dla młodych chłopców. Mając 18 lat musieli się już żegnać z życiem.
    My nie mieliśmy dzieciństwa. Wchodziliśmy od razu w dorosłe życie.

*

    Pracowałam w kopalni w Jawiszowicach, do markowni. Przez cztery lata nie miałam ani jednego dnia wolnego. Nawet w sobotę i niedzielę pracowało się po 12 godzin. Płacono nam po 40 marek, tak jak robotnikom przymusowym, którzy byli wywiezieni na roboty do Niemiec.
    Byłam najmłodsza i szef przydzielił mnie do obsługi więźniów. Potajemnie dla AK przygotowywałam też listy więźniów obozu. Imię, nazwisko więźnia, numer obozowy i kraj, z jakiego pochodził zapisywałam na karteczkach, które chowałam do rękawa. A jeśli to był Żyd, to się dopisywało: jude. Wieczorami w domu z tych karteczek przygotowywałam listy, które potem Saternus posyłał do Wielkiej Brytanii.
    Na kopalni w Jawiszowicach pracowali przeważnie Żydzi. Polacy pojawili się po powstaniu warszawskim. Byli Żydzi z Węgier, Grecji, Włoch, Francji, Niemiec, Czech, Polski, Holandii. Najgorzej było się dogadać z Grekami. Ja musiałam im przecież powiedzieć, na jaki rejon idą, do jakiego sztygara, na jaki oddział. To byli biedni ludzie, bo nie umieli żadnego języka oprócz greckiego.
    Na sortowni więźniowie przebierali węgiel. Pracowały tam 10-, 11-letnie dzieci. Ich kapem był August Berger były marynarz. Załatwiał jedzenie dla tych dzieciaków, był dla nich dobry. Kobiety z kuchni, co zupę gotowały, zawsze mu coś dla nich dawały. Takie to maluchy były, że jak pierwszy raz przyszły po marki, to jakby przedszkole przyszło. Strasznie nam ich było żal.
    Potajemnie posyłało się na dół jedzenie dla więźniów, lekarstwa. Na początku bardzo byli bici, ale potem już alianci za dużo wiedzieli i było zabronione bicie więźniów przy cywilach. Jednak pewnego dnia, gdy wydawałam marki przy bramie, usłyszałam straszny krzyk. Jakiś więzień po niemiecku prosił esesmana, by go nie zabijał, bo ma dzieci, żonę i musi żyć... Wybiegłam z bunkra. Widziałam, jak ten esesman wpychał więźniowi palec w tchawicę i dusił go. Pobiegłam szybko do komendanta: - Panie komendancie, jak się marki nie będą zgadzały z dniówki to ja panu nie dopiszę! Wie pan, że mój ojciec w obozie siedział i ja nie mogę patrzeć na to, jak kogoś biją.
    I on powstrzymał tego esesmana. Kazali więźnia posadzić, dać mu jeść i pić. Ten więzień to był belgijski Żyd. Powiedział mi, że ma kopalnię diamentów w Kongo Belgijskim i jak się wojna skończy, to mi się odwdzięczy za uratowanie życia. Od tamtego dnia mówiono na mnie "Juden Tante" - żydowska ciotka, bo broniłam Żyda.

Wideo

Audio

PartnerzyPartnerem Projektu jest Województwo Małopolskie