Matjas Elżbieta ( z d. Dyduch )

Oświęcim
 

Biografia

Matjas Elżbieta

Urodziła się w czeskim Darkowie 27 października 1920 roku. Ojciec Wojciech pochodził z Żywca. Pracował jako majster na kopalni, a później w Oświęcimiu prowadził zakład stolarski. Matka Maria była Czeszką. W 1922 roku zamieszkali w Oświęcimiu. Elżbieta miała trzech braci i siostrę. Uczęszczała do szkoły podstawowej przy kościele parafialnym. Na prywatnych zajęciach uczyła się szycia. Po tym, jak niemiecki okupant wysiedlił całą rodzinę do Bobrku, Elżbieta musiała dojeżdżać codziennie do pracy w szpitalu salezjańskim. W drodze zawsze starała się podrzucać żywność komandom więźniarskim, a gdy nie miała żadnej strawy, obdarzała pracujących uśmiechem. Później sprzątała w szpitalu mieszczącym się w budynku dawnego Gimnazjum im. Konarskiego. Tam również wspomagała więźniów. Po wojnie pracowała w zakładach Monopolu Tytoniowego w Oświęcimiu. Angażowała się w działalność związków zawodowych.

Relacja

Mieszkaliśmy na Zasolu. Mieliśmy duży, murowany dom i piękną stodołę, którą ojciec własnoręcznie wybudował, a Niemcy potem zniszczyli. Ludzie zwozili zboże do tej stodoły. Przyjeżdżali furmankami. Zostawiali dwadzieścia, trzydzieści kopek. Ojciec wydzielał im miejsce i zarabiał na przechowywaniu zboża.
    Niemcy wysiedlili nas stamtąd przymusowo bodaj w 1941 roku. Po prostu rozkazali, aby się wyprowadzić. Mój ojciec nie chciał. Leżał chory. I kiedy esesmani przyszli, on powiedział: - Zastrzelcie mnie, bo ja stąd nie pójdę. Ciężko pracowałam, żeby dorobić się tego domu, więc zastrzelcie mnie w domu.
    Nie zabili go. Był taki jeden, dobry Niemiec. To on załatwił, że za jakiś czas pod dom zajechały trzy furmanki zamiast jednej i mogliśmy trochę rzeczy zabrać z domu. Wysiedlono nas do miasta, na ulicę Głęboką. Tam mieszkaliśmy jakiś czas, a potem przenieśliśmy się do Bobrku, do domu państwa Handzlików. Ale oficjalnie byliśmy zameldowani przy Głębokiej i tu pobieraliśmy kartki żywnościowe.
Kiedy jeszcze mieszkaliśmy przy Głębokiej czasem odwiedzał nas ten dobry Niemiec, bo trochę zaprzyjaźnił się z moim bratem. Miał może 45 lat i był bardzo przystojny. Był też bardzo wrażliwy, bo - jak się później okazało - należał do tajnej organizacji, która pomagała więźniom. Podobno za to, że pomógł nam przy wysiedleniu, musiał stanąć do raportu przed samym komendantem Hössem.
    Któregoś dnia przyszedł do naszego domu przy Głebokiej i oznajmił: - Ich bin dezerter (Jestem dezerterem). Mój brat załatwił mu lewe papiery (dokumenty), a inni członkowie organizacji cywilne ubranie, które podrzucili pod snopkiem siana na jednym z pól przy ulicy Klucznikowskiej. W nocy przebrał się w cywilne ubranie, założył kapelusz a mój brat przeprowadził go do Krakowa przez "zieloną" granicę.
Władze obozu poszukiwały go bardzo energicznie. Rozesłano liczne listy gończe, ale słuch o nim zaginął.
Któregoś dnia byliśmy prawie wszyscy w domu - ja, siostra, szwagier i brat Józek. Nasze okna wychodziły na ulicę Klucznikowską. Nagle zauważyliśmy samochód. W otoczeniu esesmanów siedział w nim ten dezerter. Pojmali go gdzieś na Słowacji i przywieźli na wizję lokalną. Byliśmy przerażeni, że nas wyda, a nawet jeśli nie wyda, to znajdą przy nim nasze zdjęcia. Ale nic takiego się nie stało. Nikogo nie sypnął, mimo że - podobno - strasznie go torturowali. W końcu go rozstrzelali.

*

    Po przeprowadzce do Bobrku codziennie dojeżdżałam na rowerze do pracy w Oświęcimiu. Najpierw pracowałam w szpitalu u salezjan, dopóki nie został zbombardowany. Potem przenieśli nas do szpitala na Konarskiego, który mieścił się w dawnym gimnazjum, a potem w pobliże budowanego kompleksu chemicznego. Tam były trzy baraki wojskowe i w nich pracowałam. Te dwa ostatnie to były takie szpitale rehabilitacyjne dla Niemców.
    W szpitalu na Konarskiego po raz pierwszy miałam tak bliski, bezpośredni kontakt z więźniami obozu. Sprzątałyśmy tam po remontach. Było tam dwóch więźniów. Jeden z nich zabrał mi kiedyś chleb z szafki na ubrania. Od tamtej pory przynosiłam więcej jedzenia. Pomagałam mu choć w taki sposób. Mógł zjeść. Zawsze zabierał ten chleb, jak mnie nie było w pobliżu, aby mnie nie narażać. Z wdzięczności za to dokarmianie narysował ze zdjęcia mój portret. Oprawiłam ów portret i do dziś mam piękną pamiątkę. Nigdy nie poznałam jego nazwiska, ale wiem, że miał na imię Jurek. Kiedyś zostawił mi w szafce kartkę, a na niej były dwa serca i napis: Jurek i Ela.

*

    W Bobrku poznałam grupę więźniów - mierników, którzy mierzyli tereny za Wisłą. Oni pokazali mi dwa bardzo ważne gesty, które miały mnie chronić przed złymi esesmanami lub informować, że w danym momencie mam do czynienia z dobrym Niemcem. Jak kładli palec na ustach (jak cisza), to trzeba było obrócić głowę i najlepiej zawrócić, a jak się śmiali, to znaczyło, że idą z dobrym esesmanem. Mówię o tym, bo potem bardzo długo nosiłam im zupę, którą gotowała moja siostra, a oni z wdzięczności robili dla nas rysunki tuszem. To kościół narysowali, to jakąś kartkę na święta...

*

    Jak już wspomniałam, niemal codziennie jeździłam na rowerze z Bobrku do Oświęcimia i z powrotem. Tą drogą szły do pracy na broszkowickich polach całe komanda więźniów. Nieraz widziałem, jak ci wynędzniali i wygłodniali ludzie jedli ukradkiem surowe ziemniaki i buraki. Widziałam jak esesmani tłukli ich kolbami karabinów po głowach, jak wrzucano na samochody zmaltretowanych i na wpół martwych więźniów... Mijałam ich czasem, gdy wracali wycieńczeni z pracy. Szli ósemkami, bo inaczej wywróciliby się, gdyby się tak ciasno nie trzymali. A na samochodach wieziono najsłabszych, już umierających. Co rusz spod plandeki wysuwała się jakaś bezwładna ręka albo noga. Ludzie jęczeli, błagali o pomoc. To było straszne. Do śmierci będę pamiętać tę drogę z Broszkowic do Bobrku.

Wideo

Dożywianie

Wspomnienia

Audio

PartnerzyPartnerem Projektu jest Województwo Małopolskie