Nowak Józef

Oświęcim/Brzezinka
 

Biografia

Nowak Józef

Urodził się 19 stycznia 1933 r. w Brzezince k. Oświęcimia. Rodzice jego prowadzili gospodarstwo rolne. Wraz z wybuchem wojny wyjechał do Przeworska. W niedługim czasie wrócił jednak do Brzezinki. W 1940 r. cała rodzina została przesiedlona do Oświęcimia, a w 1943 r. na Stare Stawy. Tu obserwował pracujących więźniów, którym później podrzucał ukradkiem jedzenie.
Ojciec, który w czasie okupacji pracował na kolei, umożliwił jednej rodzinie żydowskiej ucieczkę z transportu. Później, prawdopodobnie za działalność w ruchu oporu, został wywieziony za Ural.
Po wojnie Józef ukończył gimnazjum mechaniczne. Pracował jako spawacz w OMAG-u.

Relacja

Mój ojciec był kolejarzem. Na kolei zarabiał dobrze, więc wykupił działki koło domu w Brzezince i w ten sposób gospodarstwo urosło do ponad 6 h. Mama była gospodynią domową i prowadziła dom razem ze swoją mamą, a moja babcią.
    Pamiętam wybuch wojny. Babcia skądś wróciła i powiedziała, że trzeba uciekać, bo idą Niemcy. Zabrała krowy i poszła do naszej rodziny Kubiców, na Stare Stawy, gdzie już została. Ojciec uciekał z kolejarzami, a mama z nami, trójką dzieciaków, uciekała aż pod Łańcut. Tam przygarnęła nas jedna rodzina. Później dostaliśmy się do Przeworska, skąd pociągiem wróciliśmy do Oświęcimia.
    W Brzezince, w rodzinnym domu mieszkaliśmy aż do wysiedlenia. Wiosną 1941 roku Niemcy zaczęli wysiedlać z terenów, na których miał powstać nowy obóz - Birkenau i wsi do niego przylegających. W Brzezince, Babicach, Broszkowicach, Rajsku i Harmężach pojawiły się ekipy, które znaczyły poszczególne domy.
    Wysiedlono nas do miasta, na ulicę Jagiellońską 35. Krótko tam mieszkaliśmy, gdyż pojawił się Niemiec, dyrektor poczty, dla którego trzeba było zwolnić to mieszkanie. Wysiedlono nas więc ponownie. Tym razem na Stare Stawy, gdzie pozostaliśmy aż do końca okupacji.
    Na Starych Stawach zamieszkaliśmy u państwa Janusów, których potem Niemcy wywieźli do jakiegoś obozu w okolicach Raciborza (mój ojciec jeździł tam do nich czasem, woził im paczki). W miejsce Janusów wprowadzili się pani Nosal i Stanisław Ledwoń, który był maszynistą kolejowym.
Na Stawach zajmowałem się hodowlą królików. Miałem ich około 50, ale jak spadła bomba, to zostały mi tylko trzy.
    Ukrywała się u nas jedna pani, która przed wojną była sekretarzem sądu w Wadowicach. Miała na imię Wala, ale nazwiska nie znam. Jak Niemcy przychodzili na rewizję, mama szybko biegła do szopy udając, że coś tam robi, aby ostrzec Walę. Szyła nam różne ciuchy na maszynie, a my mówiliśmy do niej "mamo". Przetrwała u nas wojnę.
    Wydaje mi się, że ojciec był zaangażowany w jakąś konspiracyjną działalność. Pamiętam, że co wieczór przychodził do nas Stanisław Szczerbowski, zamykali się razem i coś długo omawiali do późnej nocy. Przed zakończeniem wojny zapowiadał nam, że to nie będzie prawdziwe wyzwolenie, bo Polska znajdzie się pod panowaniem sowieckim. Wiedział, co mówi.
    Niedługo po tzw. wyzwoleniu do naszego domu zajrzał milicjant, po czym szybko zniknął. Po chwili do domu weszli żołnierze radzieccy i zabrali ojca. Nie było go wiele miesięcy, nie wiedzieliśmy, co się z nim dzieje. Wrócił dopiero w grudniu 1945 roku, straszliwie schorowany i wycieńczony. Okazało się, że Sowieci wywieźli go do jakiegoś obozu na Uralu. Tam ojciec musiał jeść korę z drzew, bo nie było co do ust włożyć. Za obrączkę i zegarek jakiś Rosjanin dał mu dwa ziemniaki. Przed śmiercią ojciec opowiadał, jak 30 tysięcy więźniów wypuścili do domu. Szli miesiąc piechotą do najbliższego dworca kolejowego. Zmarł w Boże Narodzenie 1945 roku.
    Potem wielokrotnie jego koledzy kolejarze, mówili mi, że ojciec miał sporo szczęścia, że udało mu się wrócić z gułagu, ale też dlatego, że kiedy podczas okupacji wyciągnął z transportu do Auschwitz jakąś żydowską rodzinę, nikt go nie wydał. Tak, przeżył okupację i wrócił z gułagu tylko po to, aby umrzeć w domu.
*
    W cegielni na Stawach pracowali więźniowie, więc widywałem ich niemal codziennie. Kiedy rano szli do pracy ciągnęli puste platformy, a kiedy wracali te platformy były zapełnione ciałami tych, którzy nie wytrzymali trudów katorżniczej pracy albo zostali zabici. Czasami sterta ciał na platformie sięgała jednego metra wysokości. Platformy ciągnęli sami więźniowie, poganiani przez kapów i esesmanów. Jak się któryś przewrócił, to był tak bity, że już nie wstawał.
    Miejscowa ludność pomagała, ale nie afiszowała się tym. Każdy dawał, co tylko mógł. Wieczorami mama z babką przygotowywały chleb zawinięty w szmaty. Ja z kolegami braliśmy ten chleb i podkładaliśmy w miejsca, gdzie pracowali więźniowie. Rozgrzebywaliśmy ziemię i wkładaliśmy tam chleb, a oni już wiedzieli, gdzie go szukać. Wszystko to robiło się w wąskim kręgu, w tajemnicy. Nie można było ujawniać kto pomaga, kto przynosi jedzenie, bo ucierpiałaby cała rodzina. Automatycznie groziło osadzenie w obozie koncentracyjnym.
    Jan Kaczmarczyk, kolega, z którym nosiłem chleb, był wywieziony do Niemiec. Robił u bauera. Potem dostał urlop i przyjechał tu. Ponieważ znał świetnie język niemiecki Niemcy zatrudnili go w obozie jako woźnicę. Miał dorożkę, którą woził między innymi Hoessa, komendanta obozu i innych esesmańskich ważniaków. I często w torbie na owies dla konia przewoził chleb dla więźniów.

Galeria

Wideo

Pomoc więźniom

Kim był Piotr Szewczyk

Więźniowie w pracy

Audio

PartnerzyPartnerem Projektu jest Województwo Małopolskie