Paszek Janina ( z d. Radwan )

Oświęcim
 

Biografia

Paszek Janina
Urodziła się 9 sierpnia 1926 roku w Oświęcimiu. Była jedyną córką Marii i Antoniego Radwanów. Ojciec pracował na kolei, matka prowadziła gospodarstwo domowe. Wraz z nastaniem wojny Radwanowie zostali wysiedleni. Musieli zamieszkać przy rodzinie Nyczów na ulicy Jagiełły. Tam też po raz pierwszy nadarzyła się okazja pomocy więźniom - nauczycielka Janina Kajtoch zorganizowała akcję ucieczki 4 więźniów z obozu. 
W późniejszym okresie Janina jako łączniczka dostarczała więźniom lekarstwa organizowane przez księdza Grossa. Pomagała matce przy gotowaniu zupy dla więźniów pracujących przy utwardzaniu drogi. Z powodu odbywających się na ulicy Jagiełły przesłuchań Żydów chorzowskich, rodzina Radwanów została ponownie wysiedlona, tym razem do Babic. 
Po wojnie Janina ukończyła gimnazjum. Wyszła za mąż i urodziła córkę. Naukę kontynuowała w technikum ekonomicznym, a następnie pracowała w urzędzie. W 1980 roku wyjechała do Austrii. Dopiero po wielu latach powróciła do ojczyzny…

Relacja

W przedwojennym Oświęcimiu życie dwóch społeczności - polskiej i żydowskiej układało się bezkonfliktowo. Wszyscy żyli we wzajemnym poszanowaniu. Na przykład ks. Skarbek, proboszcz tutejszej parafii, miał do Żydów wielki szacunek. Kiedy więc rabin wydawał swą córkę za mąż, to zaprosił księdza na wesele.
Do mojej klasy uczęszczało wielu Żydów. Nie było zatargów. Siedziałam w ławce z Żydóweczką, córką lekarza. Jej ojciec był dentystą, ale był też „zwykłym" lekarzem. Wówczas bowiem lekarze byli przeważnie "od wszystkiego" czyli od wyrywania zębów i odbierania porodów. Po lekcjach, chodziłam często do domu mej koleżanki z ławki. Jej rodzina mieszkała na Placu Kościuszki. Byłam przez nich bardzo lubiana.
Później Niemcy zburzyli tę naszą oświęcimską "harmonię". Nie pozwolili Żydom wychodzić z miasta i kazali im nosić specjalne opaski na rękach. Często zaczepiali ich na ulicy i ciągnęli złośliwie za pejsy.
(...)
To był pierwszy piątek miesiąca. I razem z mamą szłyśmy na mszę św. do kościoła. Było cicho, pusto, tak jakoś dziwnie. Kiedy dochodziłyśmy do rynku, na niebie pojawiły się samoloty. Leciały dość nisko. I niektóre zaczęły strzelać. Ludzie powychodzili z domów na ulice i zastanawiali się, co się dzieje. Mówili: „to manewry”, ale inni: „to wojna”. Tym drugim się nie dowierzało. Ale gdziekolwiek chciałyśmy się skryć, wszystkie drzwi były zamknięte. I okazało się, że rzeczywiście jest wojna.
(...)
Pierwsi więźniowie zostali umieszczenie na terenie zakładów tytoniowych czyli tam, gdzie teraz jest PWSZ. Początkowo mieli cywilne ubrania.
Pewnego razu przechodziłam tamtędy ze znajomą i jej córką w kierunku na Pławy. Jeden z więźniów stał w oknie, pomachałyśmy mu ręką, on odmachał. To była pierwsza moja styczność z więźniami.
Potem już nosili pasiaki, a my wiedziałyśmy, że w obozie wcale nie jest wesoło. W niedziele po południu poszłyśmy z mamą przejść sie wałem wzdłuż Soły. To był czas, kiedy jeszcze obóz nie był ogrodzony betonowymi płytami. Widać było jak więźniowie skaczą „żabkę”. Ogromny wysiłek wkładali w to, żeby się nie zatoczyć i upaść.
(...)
Pierwsza rozmowa z więźniem miała miejsce na Zasolu, tam gdzie mieszkaliśmy. Poszłam z koleżanką do ogrodu, naraz słyszę jakiś gwar za płotem. Podeszłam i patrzę. Więzień przybija do płotu drut kolczasty oddzielający teren obozowy. Tenże więzień zauważył mnie, szybko zerknął na na ss-mana i znowu mnie. Rzekł: „uciekaj stąd”. Ja się nic nie odezwałam. Odeszłam od płotu i pytam: „ale gdzie?”. No, bo gdzie miałam uciekać… nie było gdzie…
(...)
Na Zasolu chodził taki więzień - mierniczy. Raz jeden Niemcy pozwolili mu zjeść zupę. A później go tak bili… On jadł a jednocześnie był bity kolbą od karabinu. Bestialstwo…
(...)
Wciąż nie dochodziło do naszej świadomości, że można się tak bezwzględnie z ludźmi obchodzić. Mój ojciec raz pojechał do obozu jako kolejarz, służbowo. I przyjechał stamtąd chory. Nie mógł jeść, wymiotował. Nie powiedziała ani słowa. Do śmierci nie zdradził, co tam zobaczył...
(...)
Więźniowie zostali skierowani do prac budowlanych przy ul. Jagiełły. Wówczas to pani Krzyżowa z pobliskiej kamienicy zaczęła organizować dożywianie. Zbierały się u niej znajome sąsiadki i gotowały 20 litrowy gar zupy. Moja mama też w to się zaangażowała. A ja też raz przyszłam do tego domu, bo chciałam sobie pooglądać obrazy, które malował pan Krzyż. Ale zostałam od razu wydelegowana do zrobienia zakupów w nieodległej piekarni. Kupiłam chleb, którym potem więźniowie się pożywili. A było to tak, że więźniowie przychodzili do tego domu, by skorzystać z ubikacji i przy okazji zjadali ugotowaną dla nich zupę.
Kiedy wrócił pan Krzyż, powiedział tylko: „kobiety, co wy robicie? Wszystkich nas pozamykają!”. Machnął ręką i wyszedł…
Zastanawiam się tylko, czy Niemcom aż tak pozatykało dziury w nosie, że nie czuli gotującej się zupy. Przecież zapach szedł przez całą ulicę!

Wideo

Prześladowania za radio

Chusteczka

Audio

PartnerzyPartnerem Projektu jest Województwo Małopolskie