Borowczyk Alojzy

Oświęcim
 

Biografia

Borowczyk Alojzy

Urodził się 14 czerwca 1928 roku w Oświęcimiu. Ojciec podczas I wojny światowej walczył na froncie ukraińskim i  rumuńskim. W 1919 roku rozpoczął pracę na kopalni węgla kamiennego w Brzeszczach. Matka prowadziła gospodarstwo domowe. 
Alojzy rozpoczął swoją edukację w szkole powszechnej czteroklasowej we wsi Stare Stawy. Naukę przerwał wybuch wojny. W 1942 r. został skierowany przymusowo do pracy przy budowie IG Farben. Tam dożywiał więźniów obozu koncentracyjnego. W 1945 r. żołnierze Armii Czerwonej nakazali mu sprzątać ciała zastrzelonych Niemców a następnie odgruzowywać krematorium w Brzezince. Wysłali go także do kopania okopów na Śląsku.
Po wojnie ukończył szkołę podstawową i gimnazjum. Warunki materialne rodziny spowodowały, że zamiast pójść do liceum, podjął pracę w Gminnej Spółdzielni Chłopskiej w Oświęcimiu. Był najpierw referentem skupu, potem kierownikiem działu skupu, a następnie prezesem zarządu. Włączył się w działalność społeczną w Związku Młodzieży Wiejskiej "Wici". Do emerytury pracował w kółkach rolniczych. Piastował funkcję prezesa oświęcimskiego oddziału Stowarzyszenia Polaków Poszkodowanych Przez III Rzeszę. Odznaczony Oficerskim Krzyżem Zasługi.
Zmarł w 2007 r.

Relacja

1 września 1939. Eskadra samolotów z czarnymi krzyżami na skrzydłach przeleciała od zachodu tuż nad Sołą. Prawie nad naszymi domami. Zgroza. Na szczęście nie bombardowali, nie strzelali.
    Szosą od strony Kęt w kierunku Oświęcimia nadjechał motocykl z przyczepką. W tej przyczepce siedział jeden żołnierz. Krzyczał: "Uciekajcie, uciekajcie na wschód, bo w Bielsku już są Niemcy! Już wieszają Polaków, strzelają! Uciekajcie!"
I, faktycznie, ludzie uciekali. Pakowali tobołki na plecy i uciekali. Niektórzy doszli aż nad San. Tam się zatrzymali, bo już dalej trudno było uciekać. Potem wiele tygodni minęło zanim zaczęli wracać.
    Mój ojciec przeżył pierwszą wojnę światową i wiedział, co to znaczy znowu uciekać, opuszczać własne siedlisko i iść na poniewierkę. Powiedział, że nigdzie nie pójdziemy. Mieliśmy trzy piwnice i taką skrytkę bez okien, gdzie mogliśmy się schronić w razie jakiegoś wypadku.

*

    Wysiedleń ze Starych Stawów w zasadzie nie było. Były nasiedlenia z terenów wsi przyobozowych - z Brzezinki, Babic, Rajska, Harmęż, Pław, Broszkowic. Kilka rodzin zostało tutaj osiedlonych. Niektóre miejscowe rodziny ochotniczo brały wysiedleńców pod swój dach.
    Osiedleniec był jeden. Największe gospodarstwo miał Kubica, właściciel cegielni i wójt Starych Stawów. Miał okazały budynek, który został zajęty przez Niemców. Rodzina Kubiców została wysiedlona, a w ich domu nasadzono bauera niemieckiego. To był Niemiec z Rumunii. Potem, po aresztowaniu Paprzycy, którego osadzono w obozie, ten Niemiec został kierownikiem cegielni na Starych Stawach. Prowadził też gospodarstwo rolne. Dostał z Arbeitsamtu kilku robotników przymusowych, którzy doglądali mu dobytku, doili i paśli krowy, uprawiali pola.

*

    Nadszedł rok 1942. Ruszyła z olbrzymim rozmachem budowa IG-Farben w pobliskich Dworach. Niemcy sprowadzili tu dziesiątki, setki firm skierowanych do budowy tego gigantycznego kombinatu. Ja właśnie ukończyłem 14 rok życia i udało mi się uniknąć wywózki na roboty przymusowe w głąb Rzeszy, bo znalazłem pracę w jednej z takich firm. Firma nazywała się Ostbau. Chodziłem do pracy do Dworów. W pracy robiłem na równi ze starszymi robotnikami. Pierwszego dnia w firmie przydzielono mnie do budowy kanału. Nosiłem kamienie, które układało się na drodze. Inni brali młoty, kilofy i rozbijali te kamienie, żeby mniej więcej były równo ułożone. Ciężka była to robota.
    Przychodziło dużo materiałów. Trzeba ją było wyładować z wagonów i ułożyć na odpowiednie stosy, powiedzmy, sto metrów od wagonów. Ponieważ robotników było mało, więc brano każdego. Zatrudniano przy tym rozładunku również więźniów KL Auschwitz. Początkowo prowadzono ich z obozu do Dworów przez miasto, a później wybudowano kolejkę i przewożono ich wagonami towarowymi. Oprócz nich przy budowie kombinatu pracowało wiele tysięcy cywilów z całej Europy. Tam, przy rozładowywaniu wagonów Niemcy kazali nam się ustawić w szereg. Tworzyli łańcuch z ludzi od wagonu aż do placu, gdzie trzeba było składować materiały. Ustawiano nas na przemian - więzień, cywil, więzień, cywil. Cywile byli silniejsi a więźniowie często upuszczali cegły. Chodziło o wspieranie się. Gdyby tam byli sami więźniowie, wykończyliby się szybko, bo było bardzo ciężko. Nie mieliśmy rękawic, z rąk lała się krew. Jak ktoś upuścił cegłę, to nadzorujący Niemcy wrzeszczeli: "Rzucaj mu prosto w ślepia - musi chwycić! Jak nie złapie, to mu łeb rozbij!"

*

    Z domu zawsze miałem jakąś kromkę chleba. Jak więźniowie widzieli, że coś mam, to podchodzili i prosili, żebym się podzielił. Do domu wracałem głodny. Mama zaczęła mi przygotowywać więcej jedzenia, abym mógł dzielić się z więźniami, ale i sam zjeść, prosiła jednak, bym był ostrożny. Byłem ostrożny. Podkładałem jedzenie dla więźniów pod deski, kamienie... Dziękowali mi za to. I tak było do samego końca.

*

    Na Starych Stawach, więźniowie pracowali w cegielni. Wśród zatrudnionych tam więźniów był taki jeden bardzo otwarty i uśmiechnięty. Jeździli z esesmanem na rowerach po wsi i zbierali jedzenie. Mieli koszyki, do których ludzie wrzucali żywność: masło, sery, jajka, chleb. Wszyscy już wtedy wiedzieli, że więźniowie są wygłodzeni. Wiedzieli też, że z tych koszyków najlepsze kęski wybierali dla siebie esesmani, ale by nakarmić więźniów, trzeba też było karmić ich strażników.
Po jakimś czasie esesmani nabrali zaufania do tego więźnia i wypuszczali go na wieś bez dozoru. Wiele razy wracał z takiego objazdu, a raz nie wrócił. Uciekł. Przygotował się do tej ucieczki solidnie. W owej cegielni majstrem był Edward Szczerbowski, ojciec mojej żony. Któregoś dnia ten więzień poprosił go o przygotowanie i ukrycie w umówionym miejscu cywilnego ubrania. Edward Szczerbowski przygotował i ukrył ubrania. W dniu ucieczki ów więzień założył je na siebie, a na wierzch przywdział obozowy pasiak. Jak zwykle pojechał zbierać jedzenie pośród wiejskich domostw. Pamiętam go, jak przejeżdżał koło mnie (stałem z grupą miejscowych chłopaków) i pozdrawiał, wymachując ręką. Często tak nas pozdrawiał, więc niczego nie podejrzewaliśmy. Potem dopiero dowiedzieliśmy się, że on wskoczył do domu Malików, zrzucił pasiak, ukrył w zaroślach, po czym wsiadł na rower i ruszył w kierunku Kęt.
    Wieczorem zawyły obozowe syreny. Podczas apelu okazało się, że brakuje jednego więźnia. Po chwili na Stare  Stawy zajechały dwa albo trzy samochody ciężarowe, z których wyskoczyło mnóstwo esemsanów. Natychmiast rozbiegli się po wsi. Wrzeszczeli. Wszystko przeszukiwali: piwnice, strychy, kopki siana, słomy, każde podejrzane miejsce. Przeczesali cały teren.
    U mnie akurat mama piekła chleb. Chleba nie wolno było w domu piec, nie wolno było mielić zboża na mąkę, ale ojcu na kopalni ślusarze zrobili taki ręczny młynek. Kręciło się razową mąkę i z tej mąki piekło się chleb. Mama rozpaliła w piecu,  gdy wpadli esesmani. - A to co?! - zapytał jeden z nich, wskazując na piec. Natychmiast rozgrzebali palenisko, poszukując resztek pasiaka, ale niczego nie znaleźli. Na szczęście nie zrobili użytku  z wiedzy o tym, że piekliśmy chleb. Za pieczenie chleba była surowa kara. Może ci esemsani tego nie wiedzieli? Gdyby tu wpadło gestapo, na pewno by nam to nie uszło płazem.
    W końcu esesmani znaleźli pasiak w tych krzakach. Ruch i szum zrobił się okropny. Wrzaski, bicie, pospieszne przesłuchiwania: kto mu pomagał? Tego wieczora zabrali do obozu trzech mieszkańców wsi: Edwarda Szczerbowskiego, Paprzycę, właściciela cegielni i Włóczyńskiego, księgowego cegielni. Z tej trójki przeżył tylko Paprzyca. Księgowy Włóczyński zginął w obozie, ojciec mojej żony też, tylko że z jego zgonem były różne niedomówienia. Miał dwie daty śmierci. Żona po ślubie próbowała uregulować stan majątkowy i potrzebowała akt zgonu ojca. Ponieważ nie zachował się po nim ślad, trzeba było w sądzie dokonać ustalenia daty śmierci. Świadek Paprzyca złożył oświadczenie, że ostatni raz widział Edwarda w obozie 30 kwietnia 1942 roku. Tę datę sąd przyjął jako datę jego śmierci. Jednak później okazało się, że w tym czasie on jeszcze żył. Został rozstrzelany pod ścianą śmierci 16 lub 17 lipca 1942 roku.
    Bardzo długo nie wiedzieliśmy też, kim był ów więzień, który uciekł. Po latach zdołaliśmy ustalić, że nazywał się Karl Schornstein, urodzony 4 czerwca 1908 roku w Sarajewie, z zawodu kupiec, a w KL Auschwitz oznaczono go numerem 6273P, czyli uznawano go za Polaka. Po ucieczce został schwytany we Lwowie w 1944 roku. Zachowało się zawiadomienie, jakie przyszło z Warszawy do komendantury KL Auschwitz, że więzień, który zbiegł z obozu 15 września 1941 roku został schwytany we Lwowie i jest chwilowo więźniem śledczym niemieckiej prokuratury.

*

    Stare Stawy od obozu macierzystego dzieliła właściwie tylko rzeka Soła. W prostej linii od nas do "Ściany Śmierci" było półtora kilometra, więc jak tam Niemcy rozstrzeliwali więźniów, to myśmy to słyszeli. Kiedy orkiestra grała w obozie, to też ją słyszeliśmy. Wiatr od zachodu przynosił nam dym znad krematorium i swąd palonych ciał.
    Mieszkańcy Oświęcimia i okolic byli sterroryzowani. Niemiecka administracja ciągle nas straszyła, że za najdrobniejsze wykroczenie trafimy do obozu i do pieca. Nie wolno było urządzać spotkań. Ulicą Jagiełły (za okupacji - Hauptstrasse) Polacy mogli chodzić tylko jedną stroną, druga była przeznaczona wyłącznie dla Niemców. Rynek nazywał się Adolf Hitler Platz. Przy Hauptstrasse były zlokalizowane siedziby gestapo i policji. Gestapo to była tajna policja. Na plebani koło kościoła parafialnego gestapowcy mieli swoją placówkę. Wyrzucili księży i proboszcza. Pamiętam, że bardzo maltretowali księdza proboszcza Skarbka. Uwiązali go do wozu i przegnali przez miasto. Wielu miejscowych księży też siedziało w obozie. Wielu z nich nie przeżyło.
    Kto miał konia i wóz musiał stawić się do dyspozycji władz okupacyjnych i robić to, co mu kazano. Wozacy wozili cegłę, ziemię gruz. Oni wozili, a więźniowie ładowali. To oni opowiadali, co się dzieje za drutami.

*

    Jak zmieniło się życie w mieście po wkroczeniu wojsk sowieckich? Muszę powiedzieć, że Sowieci z Polakami się nie pieścili. W pierwszych dniach po oswobodzeniu, w starym magistracie polskim urządzili komendę radziecką miasta. To było w Rynku. Stamtąd na podstawie ewidencji ludności wysyłali kartki do stawienia się i do porządkowania miasta. Kilka dni po wyzwoleniu uformowali kolumnę i pognali nas aż do obozu Birkenau na tzw. 5 czy 4 krematorium. Już nie pamiętam. W takim lasku to krematorium było. Dostaliśmy narzędzia a naszym zadaniem było odgruzowywanie. Tam były jeszcze ciała więźniów. Więc je odgrzebywaliśmy i układaliśmy rządkiem pod płotem. Była między innymi kobieta a w jej miednicy dziecko nienarodzone. Niezliczone ilości skrzyń drewnianych. Zęby tylko białe, bo złote już pozabierali. To był jeden z najbardziej odrażających widoków. Długo, długo nie mogłem tego zapomnieć.
    Na Starych Stawach z miejscowych ludzi była utworzona tzw. wiejska milicja. To byli chłopi, którzy umieli posługiwać się bronią. Przeganiali czasem tych Rosjan. Kiedyś przyszli tu się bić, a późniejsza moja teściowa, wdowa po Edwardzie, który zginął w obozie, czyściła pole po skoszeniu zboża. Tam została postrzelona przez Rosjanina. Oni to niby do kaczek strzelali, ale zachodzi podejrzenie, że celowo do niej strzelili. Dostała w brzuch. Wykrwawiła się. Wozem, zorganizowanym tu na miejscu, sąsiedzi zawieźli ją do Oświęcimia. W Oświęcimiu nie było szpitala, nie było pomocy doraźnej, więc z Oświęcimia wieźli ją samochodem ciężarowym do szpitala w Chrzanowie. Jej bracia, Julian i Władysław Klimowie, jeździli tam oddawać krew. Nic nie pomogło. Po 17 godzinach zmarła.

*

    Nie pamiętam, jak długo stacjonowali tutaj żołnierze sowieccy.  Mieli swoje leża po wsiach, po domach w Oświęcimiu. Ja mam o nich jak najgorsze zdanie. Ukradli mi zegarek. Miałem porządny, kolejowy, niemiecki zegarek, który kupiłem od Niemca w czasie robót. Trzy miesiące na niego pracowałem. Płakałem trzy dni. Nie tylko mnie ograbili. Kradli ludziom rowery. Kradli, co się dało. Gwałty na kobietach były. Jak nas zaprowadzili do kopania okopów, to już przy pierwszym noclegu szukali kobiet i brali się za nie. Komenda radziecka na to nie reagowała. Kiedy zabili matkę mojej przyszłej żony, poszliśmy na komendę po zaświadczenie o postrzeleniu. Wygonili nas stamtąd. Nie było nawet aktu zgonu sporządzonego w Oświęcimiu. Długo dochodziliśmy swoich racji i w końcu szpital w Chrzanowie wydał nam zaświadczenie o zejściu, a ksiądz z parafii pod Chrzanowem sporządził zapis zgonu w księdze parafialnej zgonów.

Galeria

Wideo

Rozładunek cegieł

1 wrzesień 1939

Audio

PartnerzyPartnerem Projektu jest Województwo Małopolskie