Domasik Zofia ( z d. Gabryś )

Oświęcim
 

Biografia

Domasik Zofia

Zofia Gabryś-Domasik, żołnierz ruchu oporu przy niemieckim obozie Auschwitz, zaangażowana w pomoc więźniom. Urodziła się w Bielanach koło Kęt, gdzie mieszkała wraz z rodzicami i rodzeństwem do 1941 roku. Stąd hitlerowcy przesiedlili ich do pobliskich Łęk.
W 1942 roku została łączniczką obwodu oświęcimskiego AK, przybierając pseudonim "Wera". Dostarczała grypsy i ostrzegała żołnierzy z konspiracji przyobozowej przed grożącym im aresztowaniem. Niosła pomoc więźniom KL Auschwitz, zbierając dla nich żywność, lekarstwa, odzież i przekazując potajemnie do obozu. Przewoziła broń i brała udział w organizacji ucieczek więźniów z KL Auschwitz, przejmując uciekinierów i odprowadzając ich w bezpieczne miejsca.
10 listopada 1944 roku gestapo aresztowało około 70 osób zaangażowanych w konspiracyjną działalność z terenów wokół obozu. Zadenuncjował ich konfident o nazwisku Ludwik Szypuła, wkrótce zlikwidowany przez żołnierzy podziemia w pobliskich Witkowicach.
Komendant obwodu oświęcimskiego AK, por. Jan Wawrzyczek, na temat tych wydarzeń napisał: "Jesienią 1944 r. podczas tragicznej wsypy, która zdziesiątkowała szeregi konspiracyjne pod Oświęcimiem, +Wera+ również wpada w szpony gestapo. Ojciec jej zostaje w Łękach na miejscu zamordowany, brat i matka aresztowani. Nieludzko bita, maltretowana, kaleczona, przeżyła gehennę kaźni gestapo w Oświęcimiu".
Po okrutnych przesłuchaniach na gestapo w Oświęcimiu wraz z 16 innymi osobami trafiła do obozu Auschwitz, wprost do bloku 11. Tutaj ponownie była torturowana.
Zofia Gabryś miała być sądzona podczas zaplanowanego kolejnego posiedzenia "sądu doraźnego" pod przewodnictwem szefa gestapo katowickiego Johannesa Thuemmlera 17 stycznia 1945 roku. Zbliżający się front sprawił, że sąd się nie odbył. Nocą z 17 na 18 stycznia 1945 roku Gabryś-Domasik została wraz z innymi więźniarkami ewakuowana z KL Auschwitz do Wodzisławia Śląskiego. Kobiecie udało się zbiec z pieszej kolumny.
Za bohaterstwo uhonorowana została między innymi Krzyżem Kawalerskim Orderu Odrodzenia Polski oraz Krzyżem Oświęcimskim.
(PAP)

Relacja

(Z powodu choroby Zofii Domasik z d. Gabryś o losach żony opowiedział nam Stanisław Domasik)

Żona pochodzi z miejscowości Bielany, gdzie jej rodzice mieli przed wojną gospodarstwo rolne. W 1941 roku Niemcy wysiedlili jej rodzinę z Bielan do Łęk. Żona, aby uniknąć wywózki na przymusowe roboty do Niemiec, załatwiła sobie pracę u Franciszka Jamróza właściciela masarni, która znajdowała się w Bielanach. Jamróz był dobrym człowiekiem, kiedy tylko mógł przekazywał żywność dla więźniów.
Ponieważ żona była członkiem oraganizacji konspiracyjnej (łączniczka ZWZ/AK), czasem musiała się ukrywać. Oficjalnie była zatrudniona w masarni, a ukrywała się u swojej siostry w Kętach.
W 1944 roku, z początkiem listopada, okazało się, że w ich organizacji pracował konfident, który nazywał się Szypuła. On ich rozpracował dla gestapo. Któregoś dnia około 5 rano zajechały budy esesmańskie pod adresy podane przez konfidenta, między innymi pod dom w Łękach, w którym mieszkała rodzina żony. Zofia miała ogromnego pecha, bo akurat poprzedniego wieczora przyjechała z Łęk po cieplejszą odzież i tam została na noc. Zanim ją aresztowali wyskoczyła przez okno i próbowała uciec. Niestety, dopadli ją. Jej ojciec, Jan,  który zajmował się organizowaniem kartek żywnościowych, też wykonał gest, jakby chciał wyskoczyć przez okno i wtedy esesmani go zastrzelili.
Kiedy pojmali Zofię, wrzucili ją do auta. Tam byli już jej matka, młodszy brat i zabity ojciec. Przywieźli ich do Oświęcimia pod siedzibę gestapo, która mieściła się w plebanii przy kościele parafialnym. Tam było pierwsze przesłuchanie. Pobili żonę i wrzucili ją do piwnicy. Potem dowiązali ją sznurem do grupy mężczyzn i zaprowadzili do obozu. Szła bez butów i w koszuli nocnej - tak, jak ją pojmano. Przyprowadzili ją na 11 blok i zamknęli w celi. Po kilku dniach gestapo znowu się za nią wzięło. Prowadzili ją zawsze do siedziby gestapo, naprzeciwko krematorium I. Tam ją przesłuchiwali i bili. Do niczego się nie przyznawała. Jak człowiek się nie przyznawał, to był bity jeszcze bardziej. Żona przetrzymała to ciężkie śledztwo chyba tylko dzięki pomocy i opiece współwięźniarek z celi.
5 stycznia przyjechał sąd doraźny katowickiego gestapo, któremu przewodził Johannes Thümmler. Żona, na szczęście nie znalazła się na liście tych, których sąd miał skazać. Skazano wtedy na śmierć ponad sto osób.
Od obozowego pisarza żona dowiedziała się później, że jest na liście osób przeznaczonych na śmierć na 17 stycznia. Ponieważ wojska radzieckie zrobiły szybki marsz w kierunku Śląska, tzw. marsz okrążeniowy i zajęły Kraków oraz Częstochowę, Niemcy przystąpili do nagłej ewakuacji obozu. Sąd doraźny już się więcej nie zebrał. W obozie panował ogólny chaos. Cele w bloku 11, gdzie przetrzymywano żonę, zostały zamknięte. Nikt się tam nie mógł dostać, zresztą nikt nawet nie próbował. Zamknięci tam więźniowie sądzili, że cały blok jest podminowany i lada chwila nastąpi detonacja. Stało się inaczej. Jacyś esesmani wyłamali bramę główną w bloku 11, wyważyli drzwi do cel. Jeden z esesmanów stanął przed więźniami i powiedział: "Wszyscy o was zapomnieli, ale lagerfuhrer o nie zapomniał". Przynieśli im ubrania i koce. Kazali się natychmiast ubrać. Żona dostała jakieś męskie buty. Potem całą tę grupę wyprowadzono w stronę Brzeszcz, w kierunku na Pszczynę. Esesmani strzelali do każdego, kto nie mógł iść a trupy wrzucali do rowów. W Porębie za Pszczyną esesmani zarządzili nocleg. Gospodarzowi zarekwirowali stodołę i w niej zanknęli więźniów. Rano żona próbowała ukryć się w tej stodole, ale gospodarz się nie zgodził, bo nie chciał narażać rodziny.
Ruszyli więc dalej. Przed Jastrzębiem-Zdrój starsze kobiety, Ślązaczki, w kocach narzuconych na ramiona, poiły tych więźniów. Dawały im wodę i herbatę. Zrobiło się spore zamieszanie. Esesmani zaczęli strzelać w powietrze, więc te Ślązaczki zaczęły uciekać. Moja żona też miała taki koc na sobie i razem z jedną, młodszą więźniarką rzuciła się za nimi. Kobiety uciekały w kierunku domu, a więźniarki do lasu. Udało się. Idąc przez pola, doszły do jakichś zabudowań pod lasem. W domu świeciło się, więc zastukały do drzwi. Gospodarze powiedzieli, że wiedzą kim są, ale nie mogą ich przyjąć, bo u nich ciągle są jakieś kontrole. Dali im jednak buty i pokazali drogę do domu, w którym na pewno otrzymają pomoc. Tak też się stało. Ślązaczka, która je przyjęła, miała męża w Wehrmachcie i mieszkała tylko z 12-letnim synem. Nakarmiła uciekinierki i położyła spać. Żona w nocy się obudziła, myśląc że jest w obozie i zobaczyła, jak ta kobieta okłada jej stopy jakimiś ziołami. Po dwóch, trzech dniach odwiózł je dalej furmanką jakiś mleczarz. Do Oświęcimia i do swojej rodzinnej wioski jednak nie doszła. Jakiś czas przebywała w Ćwiklicach za Pszczyną a potem w Jawiszowicach u swojego brata. Do Bielan wróciła dopiero pod koniec lutego 1945 roku.

Galeria

Wideo

Audio

PartnerzyPartnerem Projektu jest Województwo Małopolskie