Noworyta Henryk

Oświęcim
 

Biografia

Noworyta Henryk

Urodził się 5 sierpnia 1935 r. w Oświęcimiu. Ojciec pracował jako piekarz, matka zajmowała się wychowaniem czwórki dzieci. W chwili wybuchu wojny Henryk miał 4 lata. W obawie przed zbliżającym się frontem, cała rodzina wyjechała w okolice Tarnowa. Po powrocie do Oświęcimia, ojciec zaczął pracować w niemieckiej piekarni. Mały Henryk brał od ojca pieczywo i zanosił je w miejsce, gdzie pracowali więźniowie. W 1943 r. zmarła mu matka.  Po kilku przymusowych przeprowadzkach zamieszkał z rodziną w budynku niemieckiej komendy wojskowej, najbardziej narażonej na bombardowania.
Po wojnie ukończył szkołę podstawową nr 1. Następnie uczył się w szkole przyzakładowej.

Relacja

Pamiętam początek wojny. Mieszkaliśmy na Zasolu i uciekaliśmy w stronę miasta. Niemcy na motorach, z bronią jechali po moście, a my uciekaliśmy w drugą stronę, w kierunku miasta. Mama miała na plecach tobołek z potrzebnymi rzeczami, a na rękach trzymała najmłodszą córkę. My biegliśmy za nią. Ojca z nami nie było. Ukrywał się, bo ludzie mówili, że jak przyjdą Niemcy, to wszystkich mężczyzn rozstrzelają.
    Uciekaliśmy na wschód. Czasem jechaliśmy na wozach z polskimi żołnierzami. W końcu znaleźliśmy się gdzieś pod Tarnowem. Poniewieraliśmy się jeszcze jakiś czas. Trzy tygodnie po naszym powrocie do Oświęcimia, ojciec wyszedł z ukrycia trzy tygodnie później.
*
Mieszkaliśmy jeszcze na Zasolu, gdy już obóz zaczął funkcjonować. W okolicy pracowali więźniowie. Szykowaliśmy im kawę i chleb. Jedni Niemcy byli dobrzy i pozwalali dożywiać więźniów, inni - nie. Jak był ten dobry, to stawialiśmy jednego na czatach, aby pilnował, czy nie jedzie jakiś patrol (a ciągle te patrole jeździły), a my dawaliśmy więźniom jeść.
Szybko jednak wysiedlono stamtąd wszystkich mieszkańców.

*

    Ojciec był piekarzem. Piekarnia mieściła się na rogu Placu Kościuszki. W pobliżu zakładu salezjańskiego pracowali więźniowie. Ludziom strasznie było ich żal. Mama uszyła mi taki specjalny płaszcz z kieszeniami do kostek. Kieszenie były tak skrojone, że mieściły sporo kromek chleba. Chleb na kromki kroił ojciec w piekarni. Miałem z nim taką umowę, że jak ma na głowie białą czapkę, to nawet do piekarni nie wchodzę, a jak jest bez czapki, to znaczy, że Niemców nie ma i mogę wejść po chleb dla więźniów. Wrzucał mi do tych kieszeni, aż mnie parzyło po nogach. Potem podchodziłem nad Sołę od strony, gdzie nie było Niemców, podrzucałem chleb pod krzaki, uciekałem, znów podchodziłem. Niektórzy Niemcy udawali, że mnie nie widzą, a niektórzy deptali ten chleb, wyrzucali go do rzeki, wrzeszczeli na mnie, że nie wolno tego robić. Czasem mnie gonili, ale tylko chwilę, bo musieli pilnować więźniów, więc wracali. Nieraz zdarzyło mi się solidnie oberwać, jak podkładałem ten chleb. Kiedyś dostałem takiego kopa, że aż krew z nosa mi się zaczęła lać.
    Bałem się tam chodzić, ale ktoś musiał. Moje siostry bały się jeszcze bardziej, a ja miałem 8 lat, byłem dzieciak, nie myślałem o tym, co mi grozi. Wiedziałem tylko, że nie mogę się dać złapać. Ojciec ostrzegał, że jak mnie złapią Niemcy, to jego i mamę zabiorą do obozu albo od razu zabiją. Posyłał mnie tam jednak, bo chciał pomóc tym biednym ludziom, a liczył na to, że esesmani nie będą strzelać do dzieci. Przestrzegał mnie też, bym nikomu nie opowiadał o tym, że pomagamy więźniom.

Galeria

Brak zdjęć

Wideo

Pomoc

Audio

PartnerzyPartnerem Projektu jest Województwo Małopolskie