Żogała Jadwiga ( z d. Flader )

Oświęcim
 

Biografia

Żogała Jadwiga

Urodziła się 13 marca 1930 roku w Klucznikowicach k. Oświęcimia. Ojciec Jan przed wojną sprawował funkcję sołtysa, prowadził przedsiębiorstwo budowlane. Matka Aniela zajmowała się gospodarstwem domowym.
Jadwiga, po ukończeniu dwóch klasy szkoły powszechnej w Oświęcimiu i Krakowie, przeszła pod prywatną edukację swojej siostry nauczycielki mieszkającej w Dworach. W 1943 r. udała się na służbę do pewnej niemieckiej rodziny, która chciała ją zabrać do Rzeszy. W 1945 r. nadchodzący front ocalił ją od wyjazdu z kraju. Po wojnie uczyła się w szkole gospodarstwa domowego prowadzonej przez siostry serafitki. Następnie zaliczyła półroczny kurs administracji, księgowości i stenografii. Przez 30 lat pracowała w Oświęcimiu w biurze Polskiego Czerwonego Krzyża. Działała w Polskim Komitecie Pomocy Społecznej oraz w Stowarzyszeniu PAX. Była członkiem Towarzystwa Przyjaciół KUL W 1989 z rąk Prezydenta RP otrzymała Złoty Krzyż Zasługi.

Relacja

Zimą 1940 r. Niemcy wysiedlili moją rodzinę. Najpierw przez kilka dni trzymali nas w fabryce OMAG. Tam spaliśmy na betonie. Każdy przykrywał się tym, co akurat miał pod ręką. Potem podstawione zostały wagony towarowe. Wszyscy płakali i modlili się, bo nikt nie wiedział, jaki los go czeka... Wieźli nas w nieznane. Nieraz pociąg zatrzymywał się i stał godzinę, dwie... Zimno było, jedzenia ani picia nie dostaliśmy. Czasem podstawili kuchnię wojskową, to czarną kawą nas uraczyli. Kto był pierwszy dostał więcej. Ostatnią stacją były Gorlice. Tam nas wysadzili i poprowadzili do bożnicy żydowskiej. Trochę słomy na podłodze leżało, więc każdy okrywał się tym, co miał. Leżeliśmy przytuleni do siebie, by nie stracić ciepła. Czekaliśmy na rozwój wypadków. Pamiętam, że byłam wtedy bardzo przeziębiona, miałam wysoką gorączkę. Niemcy w kotłach przywozili nam zupę wojskową. Raz dziennie dostaliśmy trochę zupy, raz dziennie kawałek czarnego chleba i raz dziennie kawy. Tam spędziliśmy jakieś dwa tygodnie. Potem rozwieżli nas po okolicznych wioskach. Moja rodzina trafiła do wioski, która się nazywała Łużna. Tam rozlokowali nas u różnych gospodarzy. Dali nam kartkę żywnościową. Raz w tygodniu przyjeżdżali z żywnością. Wówczas szło się z tą kartką i jakiś chleb czy margarynę można było dostać, a reszta zależała od tego, na jakiego gospodarza się trafiło. Byliśmy na jego łasce.  Ludzie byli biedni, ale pomagali jak mogli.

Ojcowie wysiedlonych rodzin doszli do wniosku, że muszą poszukać pracy, bo nie będą gospodarzom siedzieć na głowie i żądać od nich wyżywienia. Mój tato pojechał do Krakowa. Tam znalazł jakąś pracę i mieszkanie - to był jeden duży pokój, który miał pomieścić cztery rodziny. Pojechaliśmy tam wszyscy. Tato i starszy brat pracowali na budowach. Młodszy brat pomagał w sklepie.  Miałam 9 lat. Rodzice posłali mnie do szkoły, którą prowadziły siostry zakonne. One się nami zaopiekowały. W szkole większość uczniów to byli miejscowi, dlatego też siostry prosiły ich, by nam-wysiedleńcom przynosili drugie śniadanie lub cokolwiek do jedzenia, albo nawet przybory szkolne. Ja siedziałam w ławce z taką dziewczyną, od której dostawałam drugie śniadanie, dostałam też pióro, ołówek i zeszyt.

Przyjechałam do Oświęcimia przemianowanego przez Niemców na Auschwitz. Na dworcu siostra już na mnie czekała. Zamieszkałam u niej. Tym samym przerwałam naukę w Krakowie. W Oświęcimiu już nie było szkoły dla Polaków tylko dla folksdeutscherów i Niemców, ale że miałam siostrę nauczycielkę więc ona uczyła mnie w domu. Po wojnie od razu poszłam do piątej klasy. Potem siostrze urodziła się córeczka, którą bawiłam. Ciągle czekałam na powrót rodziców, bo ci, którzy byli wysiedleni powoli wracali.
Mama w końcu przyjechała galarami, którymi węgiel się przewozi. Pobyła tydzień u siostry w domu i okazało się, że Niemcy zrobili obławę na wracających wysiedlonych ludzi. Tych, których złapali wywozili do obozu w Rzeszy. Pewnej nocy ktoś dał nam znać, że będzie obława, więc całą noc siedziałam z mamą w szopce dla kur i królików. Nazajutrz rano mama postanowiła wrócić do Krakowa.

Nad Sołą, kiedy pasłam kozę, widziałam więźniów pracujących przy regulowaniu rzeki. Razu jednego pewien kapo uwziął i zaczął dręczyć więźnia. Najpierw bardzo go bił, a potem topił w wodzie, aż go uśmiercił. Raz też szłam na dworzec i naprzeciwko liceum więźniowie wieźli materiały z rozbiórki budynków. Ci z przodu, którzy trzymali dyszel, nie mieli już sił, a Niemiec wciąż ostro ich popędzał ich. Dwóch więźniów się wywróciło, zostali przejechani tym wozem. Był to straszny widok dla mnie jako dla dziecka.
Nieraz widziałam jak przy wyburzaniu domów Niemcy znęcają się nad więźniami ; krzyczeli i bili ich. Przy zanoszeniu jedzenia nie rozmawiałam z nimi. Uśmiechali się do mnie i dziękowali za pomoc.

Wideo

Wysiedlenia

Audio

PartnerzyPartnerem Projektu jest Województwo Małopolskie